Grajnert Józef - KIJ ŻEBRACZY, Listopad eboki, Grajnert Józef
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Józef Grajnert KIJ ŻEBRACZY Powiastka I. WESELE I ŁASKA DZIECI. Było to w święto Matki Boskiej Zielnej, niedawno temu. Gromadka ludzi, ubranych odświętnie, wracała drogą pięknie zadrzewiona z kościoła kłobuckiego do poblizkiej wioski Zagórza. Kobiety niosły w ręku pęki ziół, kwiecia i kłosów, poświęconych w kościele. Odznaczały się w tej gromadce niewiasty tem, że na głowach, owiniętych chustkami, miały jeszcze ciemne, pilśniowe, o dużych płaskich skrzydłach kapelusze z nizkiemi dnami, zasłaniające im twarze od słońca. W kapeluszach tych wyglądały jakby Meksykanie, naród amerykański, wśród którego mężczyźni podobnie głowy okrywają. Pogoda była prześliczna; sierpniowe słońce jasno świeciło, skowronki z pod nieba darzyły pokoszone pola nieustan nem, dźwięcznem szczebiotaniem. Wesoło też gromadka gwarzyła o rzeczach wiejskich, gdy nagle rozległ się za nią wpośród kurzawy turkot kilku wózków, pędzących z góry. Zawołano: ''na bok!" i ludzie z gromadki, obejrzawszy się, przeszli na obie strony drogi, dając miejsce turkoczącemu najazdowi. Na pierwszym wózku, zaprzężonym w parę myszatych koni, przystrojonych we wstążki na głowach, skrzypek i basista, siedzący na przodzie, rzępolili od ucha wesołe wyrwasy, a wtórowali im młodzianie i dziewczęta strojne z tęgo i dalszych wózków. Na głównem miejscu pierwszego wózka siedziała ze swatem panna młoda, mając naprzeciwko siebie drużbę i druchnę. Uśmiechały się jej rozpłomienione lica z pod ślubnej korony, ustrojonej w kwiatki, wstążki i złociste blaszki, nanizane na słomki żytnie. Na drugim wózku obok pana młodego jechała swatka, a naprzeciwko niej siedzieli także ubrani weselnie drużba z druchną; trzecim i czwartym wózkiem jechali starsi mężczyźni i niewiasty. Prócz tego, dwaj drużbowie ze wstążkami u kapeluszy, kłusując konno obok wózków, powiewali czerwonemi chustkami, które trzymali w ręku. — Patrzcie! to nie na żarty stary Dubas wyprawia swojemu jedynakowi gody! — odezwała się kobiecina niemłoda z gromadki, gdy już wszyscy napaśli oczy widokiem jadącego wesela. — Albo to nie ma się czego suto pokazać! — odezwał się stary wieśniak. — Toć jeno jednego Antka ma przy sobie, no i tego dzieciucha Jagusię, a gruntu niezłego szesnaście morgów przecie! — I ponoć kabzę ma stary Wawrzon nieźle nabitą — dorzucił jeden z młodzianów. — I beczkę piwa już przysposobił na gody — wtrąciła młoda dziewczyna, — i wieprza karmnego kazał zarznąć i kołaczy też napiekli co niemiara! — Będą hulali, aż się drzazgi z pod podkówek posypią! — roześmiał się inny parobek. — Szczęśliwa Salka! — westchnęła jedna z dziewcząt. — Czasem tak bywa z tych wesel — odezwał się jeszcze poważny, z siwiejącymi już z pod kapelusza włosami ławnik z Zagórza, — czasem tak bywa, że jedna chwila uciechy, a całe życie płaczu!... — A przecież stary nie przyniewalał ich do ślubu — rzekła na to owa gadatliwa kobieta. — No, tak — odpowiedział ławnik;— dziewczyna umiała sobie pochwycić Antka, ale to dworka i ponoć trochę płocha... — E! Salka ustatkuje się — zauważyła inna kobieta. — Aby tylko mąż był stateczny, to żona pójdzie po jego woli. — I to prawda — mówił ławnik,— jeno ta stateczność na Antka jakoś nie patrzy; toć wiadomo, że nieboszczka matka często na niego łzy wylewała, jak przychodził do domu pijany. — E! kto się ożeni, to się odmieni! — wtrąciła owa najgadatliwsza kobieta. — Ale ponoć chce stary na Antka całe zdać gospodarstwo i przy młodych z małą Jagusią zamieszkać? — To właśnie źle zrobi — zauważył ławnik. — Teraz się dzieci jakoś psują i o starych ojcach zapominają. To też bodaj, żeby Wawrzon tego nie pożałował, iż się tak pozbywa całego mienia!... — To i cóż miał robić na stare lata? — rzekła znowu owa gadatliwa niewiasta. — Niechże ma wyręczenie w synu i synowej. — Aby jeno tego nie pożałował! — wracał do swojego ławnik. Nie wypuszczać z ręki gospodarstwa, dopóki życie i siły starczą, a synowi dać część na niego przypadłą: to byłoby najlepsze! — Antek się pono zobowiązał wypłacić Jagusi na wiano, jak do lat przyjdzie, to, co za połowę gruntu i chałupy przypadnie — wtrącił inny, wiekowy wieśniak. — Ale czy to wypełni? — mówił dalej ławnik. — Podałemci Wawrzonowi jeszcze jedną radę; jeżeli ją wykona, to jeszcze będzie pół biedy i do cna nie przepadnie... — A jakaż to dorada, sąsiedzie? — pytała gadatliwa kobiecina. — To już przy mnie pozostanie — odrzekł zapytany,— bośmy sobie słowo z Wawrzonem dali, że nikt się o tem nie dowie. Tak gawędząc, doszli do Zagórza; ci i owi, podawszy sobie ręce, rozeszli się do domów. Istotnie, weselne gody w zagrodzie Wawrzona Dubasa odbyły się hucznie i dostatnio. Zabawa przeciągnęła się do samego południa nazajutrz. Pan młody, dobrze podochocony wypitkiem, chciał ją przeciągnąć dłużej jeszcze, ale oszczędny Wawrzon na to nie pozwolił i z południa goście weselni rozeszli się do domów. Pierwsze chwile młodego małżeństwa, tak zwane miodowe miesiące, zwykle na różach są usłane. Ale nieraz i tak bywa, iż listki różane zbyt prędko więdną, że się je wyrzuca na śmiecie, a pozostaną same kolce, które trudniej jest wymieść, bo rozsypane kryją się niepostrzeżenie po kątach i ni stąd ni zowąd często na wierzch wyłażą i ranią tego, kto się ich dotknie... Czy Antek z Salką mieli nieprzerwanie te róże usłane, dowiemy się z dalszego opowiadania. Gdy Wawrzon oddał synowi cale gospodarstwo na warunkach, wiadomych nam z rozmowy jego sąsiadów, sam zajął się głównie pasieką, bo miał kilka uli w ogródku przy chacie. Przeniósł się do komory oświetlonej okienkiem i ogrzewanej w zimie piecem, co z pierwszej izby w części tu przechodził. Izbę tę nowożeńcom oddał na mieszkanie, gdzie też i Jagusia miała swoje łóżeczko. Trzynastoletnie to dziewczę, pilne i pracowite, pomagało bratu i bratowej w przydomowem gospodarstwie. Za to zobowiązali się braterstwo ją żywić i przyodziewać, jako i ojca. Z początku ani ojciec ani córka nie potrzebowali żadnego przyodziewku, boć zabiegliwy Wawrzon już zaopatrzył w niego siebie i Jagulkę; nawet na porę zimową mieli ciepłe kożuszki i dobre obuwie. Lato też przeszło jako tako; ale pod twardą jesień, kiedy już zimno rankami i wieczorami dawało się we znaki, Jagusia chodzić musiała boso, bo dawne trzewiki się jej do cna zdarły, a o nowych jakoś nie pomyśleli braterstwo. Ojciec z tych kilku rubli, które zachował przy sobie, kupił jej trzewiki i do swoich dał podzelówkę, nie nagabując o pieniądze syna, aby tylko licha nie budzić i świętej zgody nie naruszać. Dziwna rzecz! Bratowa jakoś nie lubiła Jagusi, choć ta we wszystkiem jej była posłuszna. Parę gołąbków, które sobie to dziewczę pielęgnowało w gołębniku, urządzonym w sieni ponad drzwiami, niedobra Salka kazała zarznąć i ugotować. ''To tylko ziarno zjada i nieporządek robi" — mówiła. — Gdy też znowu Antek, na przemówienie ojca, kupił Jagusi świeży na zimę wełniaczek, ostre mu za to czyniła wymówki, że o ''bębnie" tym, jak się wyrażała, tak pamięta, a o świeżem ubraniu dla żony ani pomyśli. Antek, by ją ułagodzić, sprawił jej nową, ciepłą i długą katankę z cienkiego sukna; ale że nie miał gotowizny, zadłużył się na sukno w miasteczku u żyda. Utrzymawszy od ojca wszystko w porządku i dobrym stanie, mimo to Antek nie zdobył się na kupno za grosz gotowy takiej drobnostki. Nic dziwnego, bo każdy grosz, jaki mu wpadł do ręki, topił w sąsiednim Kłobucku. Miasteczko to, mające wśród wielu drewnianych zaledwie kilka murowanych domów, uwydatnia się głównie starożytnym kościołem i obszerną, dwupiętrową, murowaną plebanią. Połowę mieszkańców stanowią żydzi, trudniący się handlem, wyszynkiem trunków, trochę krawiectwem i rozmaitemi niepochwytnemi zajęciami, do których i przemytnictwo należy, dla bardzo stąd blizkiej granicy pruskiej. Niektórzy z nich oddawali się i grze w karty. Nasz Antek, jak to już słyszeliśmy z ust owych ludzi, powracających z kościoła, nie wylewał gorzałki za kołnierz. Lubił on zakrapiać się i piwem bawarskiem, przygotowywanem po swojemu przez utrzymujących szynki. W owym Kłobucku nie zbrakło mu na towarzyszach w czasie tygodniowych targów. Z nimi, po sprzedaniu paru korcy żyta lub czegoś z dobytku, zabawiać się lubił do późna w noc. Kończyły się takie posiedzenia grą w karty o pieniądze... To też często gęsto zamiast z pieniędzmi za sprzedany towar, Antek przychodził do domu z głowa mocno podchmieloną i złem, gniewnem usposobieniem. Na strofowania ojca odpowiadał kwaśno i z niechęcią, a wymówki żony łagodził albo jakimś gościńcem, przywiezionym z Kłobucka, lub wreszcie gburowatem pogrożeniem pięścią, gdy mu się jej narzekania sprzykrzyły. Wreszcie, brana nieraz do Kłobucka przez męża i raczona bawarem, dała pokój wymówkom. Położenie Jagusi zmieniło się na gorsze, zwłaszcza odtąd, jak młodym Dubasom Pan Bóg dał synka Wojtusia, bo takie imię sobie na świat przyniósł. Dzieweczka z chęcią podejmowała się niańczenia dzieciny; kołysała ją po nocach, a często śpiewała jej przy kolebce miłe, do snu usposabiające piosenki. Z tem wszystkiem nie zjednywała sobie serca matki dzieciątka, a ojciec napróżno się domagał, aby jej coś sprawiono, bo dziewczyna powoli odarła się ze wszystkiego, co jeszcze od ojca dostała. — Siedziałby oto ojciec pod piecem spokojnie i nie zawracał nam głowy! — odpowiedział Antek razu jednego, muskając sobie palcami płowy wąsik pod nosem, — my lepiej wiemy, co takiej smarkatej potrzeba. — To czemuż o niej całkiem zapominacie — odparł Wawrzon, — kiedy tak dobrze wiecie o jej potrzebach? — Ojciec, doprawdy, to chciałby swoją córuchnę wystrychnąć na pannę dworską! — dorzuciła z przekąsem Salka, zajęta wtedy przy kominie wieczerzą. — Przecież ma jeszcze w czem chodzić przy domu. — Cała jest w strzępach — odpowiedział ojciec — i biedactwo do kościoła wstydzi się chodzić, a przecież wam za dziewkę pracuje — O la Boga! — odparła Salka — daleko jej do pracy dziewki; cóż to, nie ma co jeść, gdzie spać i mieszkać, czy co? — Co tu długo gadać! dorzucił Antek — wie ojciec, jak teraz o grosz trudno; niech ojciec tam koło siebie trochę poszuka, to się znajdzie jeszcze na ubranie dla Jagusi. — Chciałbym, ale nie mam — odpowiedział stary. — To nie mnie, ale wam należy O dziecku pamiętać, boć wiecie, do czegoście się zobowiązali. — Z próżnego nie naleje — odparł Antek. i trzasnąwszy drzwiami, wyszedł na podwórko. Stary ojciec westchnął, spuścił głowę smutnie i zadumał się głęboko. Razu jednego, o wczesnym ranku, pod wiosnę, gdy Antka w domu nie było, Salka z podwórka zawołała na Jagusię, by coprędzej przyszła spuścić krowy z powroza, bo pastuch gromadzki dał znać mieszkańcom wioski głośnem trąbieniem, że wypędza bydło na pastwisko. Jagusia, która co tylko uśpiła dziecko w kolebce, widząc, że zasypia spokojnie, wybiegła prędko z chaty, i odwiązawszy dwie krowy od drabiny, wygnała je z obory na drogę, którą przechodziło bydło gromadzkie, pędzone na pastewnik. Wtem bratowa jej na krzyk nagły dziecka pośpieszyła do chaty, w czasie gdy stary Wawrzon zajęty był oczyszczaniem uli w ogródku. Zaledwie przekroczyła próg izby, gdy duży domowy kogut, głośno gdacząc, sfrunął z kolebki i wybiegł otwartemi drzwiami na podwórko. Matka, poskoczywszy do zanoszącego się od płaczu dziecka, ujrzała z przerażeniem, że twarzyczką jego cała była krwią zalana. Domyśliła się od razu, że kogut zdziczały, jak to się często zdarza po wsiach, pozwolił sobie tej krwawej zabawki z dzieckiem, zostawionem bez dozoru. Szczęściem, oczęta dzieciny były nienaruszone i tylko od paru dziobnięć krew się na twarzyczkę polała. Gdy wróciła Jagusia do chaty, Salka, uniesiona gniewem, pochwyciła polano z komina i niemiłosiernie biedną dziewczynę okładać niem poczęła za to, że zostawiła otwarte drzwi, któremi kogut dostał się do izby. Napróżno biedne dziecko tłómaczyło się pośpiechem i wołaniem bratowej, by szybko pobiegła spuścić krowy z powroza — nic nie pomogło! Kilkanaście sińców na rękach i plecach świadczyło o zaciekłości Salki... Na płacz głośny córki przyszedł z ogródka ojciec, a dowiedziawszy się, o co rzecz poszła, rzekł z oburzeniem: — I przez cóż taką nielitościwą kobietą stajesz się dla biednego dziecka, które nic tu nie zawiniło, ani przewidzieć nie mogło, co się stanie? Cała w tem twoja wina, że trzymasz takiego koguta, który już nieraz, jak wiesz sama, dzieciom tu przechodzącym do oczu się rzucał. — Ojciec ciągleby tylko chuchał na tego bębna swojego — odparła jeszcze nieuspo kojona w gniewie synowa; — lepiej niech ją sobie ojciec odda gdzie w służbę! — A ma się rozumieć! — przytwierdził Antek, który przed chwilą wszedł do chaty i całą tę rozmowę słyszał. — Moi kochani — odpowiedział smutnie Wawrzon, — to możebyście się i mnie starego już pozbyć chcieli razem z tem dzieckiem? — O ojcu tu nie mówimy — odpowiedział Antek, — ale Jagusi moja nie cierpi jakoś, a spokój domowy jest milszy nad wszystko... — Dziewczyna ma dopiero piętnasty rok — odpowiedział ojciec, — do służby jeszcze niewiele przydatna; ale poczekajcie do zimy, to na pewno ją oddam. II. KIJU, KTÓRY SYN WYSTRUGAŁ, I O TEM, CO POCZĄŁ STARY WAWRZON W NIEDOLI. I znowu przeszło lato, jesień i nadeszła zima. Chacie młodych Dubasów Bóg nie dawał szczęścia. Stary ojciec coraz więcej im zawadzał. Odezwać się nie mógł nawet z jakąś uwagą, radą lub wymówką, bo i synowa i syn zakrakali go zaraz. — My młodzi — odezwał się syn — wiemy lepiej niż starzy, co nam potrzeba; a świat nie na starych, ale na młodych stoi. Coraz też częściej synalek wracał z Kłobucka pijany, a i Salka jego, której nie przestawał zabierać na targi, też w podnieconem wracała usposobieniu. Razem też i do miejscowej karczmy zachodzili w dnie świąteczne i powracali w noc późno. Przez ten czas ojciec pieścił, zabawiał swego wnuczka Wojtusia, a Jagulka, nakarmiwszy go pod wieczór, znowu usypiała piosenkami ślicznemi. Niedługo jednak tej pociechy stało i dla dziadka i dla rodziców. Pod koniec roratów, w adwencie, Wojtuś zachorował na krosty, na szkarlatynę pono, i pomimo ratunku, duszyczka jego uleciała do nieba, do aniołków. Pozostawił za sobą żal ciężki rodziców, dziadka i przywiązanej do niego całem sercem Jagusi. Teraz zasmucona dziewczyna, rozwijająca się ślicznie, urodziwie i zdrowo, sama prosiła usilnie ojca, by ją oddał coprędzej do służby. — Już ja im tu wcale teraz niepotrzebna — mówiła, — kiedy ten aniołek poszedł do nieba... — Oddam cię na gody, poczekaj jeszcze parę tygodni — odpowiedział ojciec. Jakoż dowiedział się stary od ludzi, że pani Ginterowa, żona kolonisty, mieszkającego pod lasem, potrzebuje piastunki do dziecka. Tam więc stary Wawrzon się udał i owa pani poleciła mu przyprowadzić córkę, by ją osobiście zobaczyła i z nią się rozmówiła. Wawrzon wprzód jednak poszedł po coś do kancelaryi wójta. Dopiero wróciwszy stamtąd, zaprowadził Jagusię do Kłobucka, gdzie jej kupił trochę gotowego ubrania, by się pokaźniej wydała przed ugodą u pani Ginterowej — chodziła bowiem prawie obdarta w chacie młodych Dubasów. Ci znowu dziwić się poczęli, skąd stary wziął pieniądze na kupno przyodziewku dla swego ''bębna." Dosyć, że Ginterowa, ujrzawszy młodą, hożą, dorodną i rozgarniętą dziewczynę, przyjęła ją chętnie za piastunkę do dziecka, ofiarując zasług rubli rocznie. Tu kilka słów powiemy o nowych gospodarzach Jagusi, gdyż nieraz jeszcze przyjdzie nam o nich wspomnieć. Pan Ginter był emerytem, używającym spokojnie płacy dorocznej, jakiej się na urzędowaniu w biurze gubernatora piotrkowskiego dosłużył. Był to człowiek łat sześćdziesięciu, jeszcze zdrów i silny. Ojciec jego przybył przed laty z Górnego Śląska, a on, wychowawszy się tu i ożeniwszy, na stare lata opuścił miasto i w Zagórzu, na na świeżem powietrzu, w blizkości lasów, okupił się na osadzie z pięknym ogrodem i paru morgami gruntu, użytecznego na warzywa. Do sadu i ogrodu sprowadził sobie ogrodnika młodego z Warszawy — i dobrze na tem wychodził, bo z owoców wyborowych i z tego warzywa otrzymywał niezły dochód, dostawiając je do Częstochowy, skąd znowu koleją żelazną kupcy wieźli je dalej aż do Warszawy. Gdy Jagusia pełni swe nowe obowiązki w osadzie Ginterów, staremu Wawrzonowi coraz ciaśniej było przy własnych dzieciach... Dobrze to powiadają mądrzy ludzie, że prawdziwy przyjaciel, choćby był o sto mil od nas oddalony, zawsze jest blizki, a zły sąsiad, choćby najbliższy, bardzo dalekim jest od nas. Coś podobnego było w chacie Dubasów: oboje oni, choć się trącali prawie o swego ojca, coraz dalszymi się dlań stawali. Na miejsce Jagusi przyjęli do służby dziewczynę, gdyż przyszła im na świat córeczka. Wypadało chrzciny wyprawić. Narzekali przed starym na brak pieniędzy zupełny. — Sami siebie winujcie — odpowiedział im Wawrzon odważnie. — Ty, Antek, trwonisz każdy grosz na targach w Kłobucku i gospodarstwo zaniedbujesz, a ty znowu, moja synowo, niewiele się tem frasujesz i sama też, zamiast przyrządzić sobie przędzę i płótno, lub wełnę utkać na własnych krosnach, wolisz mieć ubranie sprowadzone z miasta, co drogo kosztuje i jest nie po gospodarsku. Za moich rządów wszystko szło inaczej i grosz do grosza się składał. — Bajki, bajki! — odpowiedział syn nicpoń — czasy się zmieniły. Co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr; ludzie teraz inaczej żyć muszą, nie jak dawniej, niby krety w jamie. — A gdzie to ojciec ma owe grosze? — wtrąciła ze złośliwym uśmiechem synowa. — Taki sam ojciec teraz goły, jako i my. — A zresztą — dorzucił synalek, — po śmierci matki, co ojcu wiano wniosła, było nas jeno troje, a teraz z ojcem i z tą malutką, ba, i ze służącą, jest nas aż pięcioro, to i trudno się utrzymać, a chleb i kartofel coraz droższy, wiadomo. — A przecież i myśmy nie byli bez służącej — odrzekł ojciec. — Ale tu nie o to cho ...
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.pltgshydraulik.opx.pl |