Grubb Jeff - Warcraft - Ostatni Strażnik, INNE + warcraft + Diablo + StarCraft
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Magię w komnacie cechowała niemrawość. Było to wrażenie przypominające zaduch, nieruchome powietrze w komnacie, której nie otwierano od wielu lat. Khadgar próbował zebrać magiczne energie, jednak one stawiały mu opór i z ogromną niechęcią spełniały jego pragnienia. Młodzieniec spochmurniał i spróbował wchłonąć więcej mocy komnaty i magicznej energii. To było proste zaklęcie. W tym pomieszczeniu, gdzie często rzucano zaklęcia, wszystko powinno być prostsze. Nagle młodego czarodzieja otoczyła gęsta, zatęchła fala magii, która spadła na niego niczym gruby koc, niszcząc zaklęcie, a jego samego rzucając na kolana. Wbrew woli krzyknął głośno. Medivh natychmiast znalazł się u jego boku i pomógł młodemu magowi wstać. - Już dobrze, dobrze - powiedział. - Nie spodziewałem się nawet, że pójdzie ci aż tak dobrze. Niezła próba. - Co to było? - wydusił Khadgar, który w końcu znów był w stanie oddychać. - Nigdy czegoś takiego nie czułem. - To dla ciebie dobre wieści - odpowiedział Medivh. - Magia tutaj została spaczona, w wyniku tego, co zdarzyło się wcześniej. - Chodzi ci o wizje? - spytał Khadgar. - Nawet w Karazhanie nigdy nie... - Nie, nie o to - odrzekł Medivh. - o coś wiele gorszego. Ci dwaj martwi magowie przyzywali demony. To tę skazę czujesz. Tu był demon. JEFF GRUBB WARCRAFT OSTATNI STRAŻNIK Chrisowi Metzenowi, który utrzymał jedność wizji PROLOG SAMOTNA WIEŻAWiększy z dwóch księżyców wzeszedł jako pierwszy tego wieczora i teraz wisiał, wielki, srebrzystobiały na tle upstrzonego gwiazdami nieboskłonu. Pod nim wznosiły się do nieba ostre szczyty Gór Czerwonego Grzbietu. W promieniach słońca granitowe wierzchołki mieniły się odcieniami rdzy i purpury, lecz w blasku księżyca były jedynie wysokimi, dumnymi duchami. Na zachodzie leżał las Elwynn, a gęsta plątanina dębów i żółtodrzew rozciągała się od wzgórz aż do morza. Na wschodzie rozciągały się ponure mokradła Czarnego Bagna, kraina grzęzawisk i niskich pagórków, zatoczek i starorzeczy, zrujnowanych osad i wszechobecnego zagrożenia. Na tle księżyca pojawił się cień wielkości kruka, kierujący się w stronę otworu w sercu góry. Tu właśnie znajdowała się wyrwa w nieprzerwanej ścianie gór, tworząca dolinę o okrągłym przekroju. Miejsce to mogło powstać w wyniku kosmicznej katastrofy lub też być pozostałością wstrząsającego ziemią wybuchu, lecz wieki zmieniły przypominający misę krater w grupę zaokrąglonych pagórków o ostrych krawędziach, otoczonych przez wysokie góry. Żadne ze starożytnych drzew lasu Elwynn nie mogłoby utrzymać się na takiej wysokości, więc wzgórza były niemal nagie, za wyjątkiem porastającego je zielska i splątanych pnączy. Pośrodku kręgu pagórków znajdowało się skaliste wzgórze, łyse niczym głowa bogatego kupca z Kul Tiras. W rzeczy samej, pagórek o stromych, niemal pionowych zboczach, łagodnie zaokrąglony wokół szczytu, kształtem przypominał ludzką czaszkę. Przez te wszystkie lata wielu odwiedzających zauważyło to podobieństwo, lecz tylko kilku było na tyle odważnych, potężnych lub pozbawionych taktu, by wspomnieć o tym właścicielowi. Na płaskim wierzchołku wzgórza wznosiła się starożytna wieża - masywna budowla z białego kamienia i ciemnej zaprawy. Wyrastała wysoko w niebo, wyżej niż otaczające ją wzgórza, a w blasku księżyca jaśniała niczym latarnia morska. U podstawy wieży znajdował się niski mur otaczający dziedziniec, a za murem zrujnowane pozostałości stajni i kuźni, lecz sama wieża dominowała nad całą okolicą. Kiedyś miejsce to zwano Karazhan. Kiedyś była to siedziba ostatniego z tajemniczych i zagadkowych strażników Tirisfal. Kiedyś było w nim życie. Teraz budowla była porzucona i zagubiona w czasie. Wokół wieży panowała cisza, ale nie spokój. W mrokach nocy milczące kształty przemykały od okna do okna, a na balkonach i balustradach tańczyły fantomy. Mniej niż duchy, lecz więcej niż wspomnienia, były tylko fragmentami przeszłości uwolnionymi z prądu czasu. Cienie te zostały wyrwane ze swojego miejsca przez szaleństwo właściciela wieży, a teraz skazane były na odgrywanie raz za razem swoich historii w cichej, opuszczonej budowli. Skazane na granie, lecz pozbawione widowni, która mogłaby je podziwiać. Nagle w ciszy zabrzmiał szelest podeszwy buta dotykającej kamienia, później następny i jeszcze jeden. Mignięcie ruchu w blasku księżyca, cień na tle białego kamienia, łopotanie podartego, czerwonego płaszcza. Po najwyższym gzymsie, na najwyższej, krenelażowej iglicy, która niegdyś służyła jako obserwatorium, kroczyła ciemna postać. Skrzypnęły zawiasy i drzwi prowadzące do wnętrza obserwatorium uchyliły się nieco, a potem zatrzymały, zablokowane przez rdzę i upływ czasu. Okryta płaszczem postać zatrzymała się na chwilę, po czym położyła palec na zawiasach i wyszeptała kilka starannie wybranych słów. Drzwi otworzyły się na oścież, bez najmniejszego szmeru. Przybysz pozwolił sobie na uśmiech. Obserwatorium było teraz puste, a pozostałe w nim instrumenty - zniszczone i porzucone. Przybysz, sam cichy niczym duch, podniósł zmiażdżone astrolabium z kręgami poskręcanymi jakby w ataku dzikiej wściekłości. Teraz, w jego dłoniach, przyrząd był tylko ciężkim kawałkiem złota, nieruchomym i bezużytecznym. W obserwatorium nagle ktoś się poruszył i intruz uniósł wzrok. W pobliżu, niedaleko jednego z wielu okien, stanęła widmowa postać. Duch/nie- duch był barczystym mężczyzną o brodzie i włosach niegdyś czarnych, lecz teraz przedwcześnie siwiejących. Postać ta była jednym z odłamków przeszłości, oderwanych i teraz bez końca powtarzających swoje zadania, niezależnie od obecności obserwatorów. Ciemnowłosy mężczyzna na chwilę podniósł astrolabium, nieuszkodzoną kopię tego w dłoniach przybysza, i poruszył małym pokrętłem z boku. Znów chwila, sprawdzenie i poruszenie pokrętłem. Mężczyzna zmarszczył ciemne brwi nad zielonymi oczami. Kolejna chwila, kolejne sprawdzenie i kolejne poruszenie. W końcu wysoka, imponująca postać westchnęła głęboko, odłożyła astrolabium na stół, którego od dawna już nie było, i znikła. Intruz pokiwał głową. Takie nawiedzenia były częste nawet w czasach, gdy Karazhan zamieszkiwali ludzie, lecz teraz, pozbawione kontroli (i szaleństwa) swego pana, widma stały się bardziej bezczelne. A jednak te odłamki przeszłości pasowały tutaj, a on nie. To on był tu obcy, nie widma. Przybysz przeszedł przez komnatę do prowadzących na dół schodów, podczas gdy starszy mężczyzna znów pojawił się za nim, kierując astrolabium na planetę, która już dawno przeniosła się na inne obszary nieba. Intruz schodził w dół wieży, przechodząc przez kolejne poziomy, by dotrzeć do dalszych schodów i korytarzy. Wszystkie drzwi stały przez nim otworem, nawet te zamknięte na klucz lub o zawiasach zarośniętych rdzą. Kilka słów, dotknięcie, gest i łańcuchy leciały na bok, rdza rozpadała się na czerwony pył, a zawiasy stawały się jak nowe. W jednym czy dwóch miejscach starożytne zaklęcia ochronne nadal świeciły, wciąż potężne mimo upływu lat. Na chwilę zatrzymał się przed nimi, zastanawiając się, rozważając i szukając w pamięci odpowiedniego przeciwznaku. Wypowiedział stosowne słowo, zrobił właściwy gest dłońmi, zmiażdżył pozostałą słabą magię i poszedł dalej. Gdy tak wędrował przez wieżę, fantomy przeszłości stawały się coraz bardziej poruszone i aktywne. Teraz, gdy pojawiła się potencjalna widownia, zdawało się, że te fragmenty przeszłości chciały znów zagrać, choćby po to, by ktoś uwolnił je z tego miejsca. Jeśli nawet kiedyś potrafiły wydawać dźwięki, już dawno straciły tę umiejętność, i teraz na korytarzach poruszały się tylko ich obrazy. Intruz minął starego kamerdynera w ciemnej liberii. Wiekowy, kruchy mężczyzna szedł powoli przez pusty korytarz, ze srebrną tacą w dłoniach i klapkami na oczach. Przeszedł przez bibliotekę, gdzie kobieta o zielonej skórze stała odwrócona do niego plecami, zajęta lekturą bardzo starej księgi. Przeszedł przez salę bankietową, na której końcu bezgłośnie grali muzycy, a tancerze wirowali w gawocie. Na drugim końcu pomieszczenia płonęło wielkie miasto, a jego płomienie bezskutecznie lizały kamienne mury i gnijące gobeliny. Przybysz przeszedł przez bezgłośne płomienie, lecz jego twarz ściągnęła się i napięła, gdyż ponownie musiał być świadkiem pożaru wielkiego miasta Stormwind. W jednej z komnat wokół stołu siedzieli młodzi mężczyźni i opowiadali niesłyszalne kłamstwa. Na stole, jak również pod nim, leżały rozrzucone metalowe kufle. Intruz przyglądał się tej scenie przez dłuższą chwilę, aż widmowa karczmarka przyniosła następną kolejkę. Wtedy potrząsnął głową i poszedł dalej. Kiedy dotarł już właściwie na sam dół, wyszedł na niski balkon wiszący niepewnie na ścianie, niczym gniazdo os nad głównym wejściem. Na dziedzińcu, między wieżą a stajnią po drugiej stronie, stała widmowa postać, samotna i oddalona od innych. Nie poruszała się jak pozostałe, lecz po prostu stała, niepewna i pełna oczekiwania. Fragment przeszłości, który nie został uwolniony. Fragment, który czekał na niego. Nieruchomy obraz przedstawiał młodego mężczyznę z białym pasmem biegnącym przez ciemną, rozczochraną czuprynę, niczym u skunksa. Jego twarz porastała młodzieńcza broda. U jego stóp leżał podniszczony plecak, a w dłoniach młodzieniec ściskał list z czerwoną pieczęcią. Intruz wiedział, że to z całą pewnością nie był duch, choć właściciel obrazu mógł rzeczywiście już nie żyć, zginąć gdzieś w blasku obcego słońca. To był wytwór pamięci, odłamek przeszłości, uwięziony jak owad w bursztynie i czekający na uwolnienie. Czekający na jego przybycie. Przybysz usiadł na kamiennej półce na balkonie i wyjrzał na zewnątrz, poza dziedziniec, poza wzgórze i poza krąg pagórków. Intruz uniósł dłoń i zaintonował serię zaśpiewów. Rymy i rytmy z początku były ciche, potem głośniejsze, a potem tak głośne, że zakłóciły spokój opuszczonej wieży. W pewnej odległości wilki podjęły zaśpiew i odpowiedziały nań swoim wyciem. Wtedy widmowy młodzieniec, którego stopy najwyraźniej uwięzły w błocie, odetchnął głęboko, wrzucił na ramiona plecak pełen tajemnic i powoli ruszył do głównego wejścia wieży Medivha. JEDEN KARAZHANKhadgar ściskał w dłoni list polecający, ozdobiony szkarłatną pieczęcią i rozpaczliwie próbował przypomnieć sobie, jak ma na imię. Jechał przez wiele dni, towarzysząc różnym karawanom, a w końcu samotnie przebył ostatni odcinek drogi do Karazhanu, pokonując olbrzymi, rozrośnięty las Elwynn. Później jeszcze długa wspinaczka przez góry do tego spokojnego, pustego, samotnego miejsca. Nawet powietrze wydawało się zimne i odległe. Teraz obolały i zmęczony młody mężczyzna stał w zapadającym zmierzchu na dziedzińcu, skamieniały z przerażenia z powodu tego, co musiał teraz zrobić. Przedstawić się najpotężniejszemu magowi w całym świecie. To zaszczyt, twierdzili uczeni z Kirin Tor. Okazja, której nie wolno zaprzepaścić, nalegali. Mentorzy Khadgara, grupa wpływowych uczonych i czarodziejów, powiedzieli mu, że przez lata próbowali znaleźć posłuch w wieży Karazhan. Uczeni z Kirin Tor pragnęli poznać wiedzę, którą najpotężniejszy czarodziej w krainie ukrył w swojej bibliotece. Chcieli wiedzieć, na jakim polu badań się skupił. Najbardziej jednak pragnęli, by nieobliczalny czarodziej zaczął myśleć o swoim dziedzictwie, chcieli odkryć, kogo wielki i potężny Medivh pragnie uczynić swoim dziedzicem. Wielki Medivh i Kirin Tor od wielu lat najwyraźniej byli w konflikcie z tego czy innego powodu, i mag dopiero niedawno wysłuchał części z ich próśb. Dopiero teraz postanowił wziąć sobie ucznia. Mistrzów Khadgara nie obchodziło, czy wynikło to ze zmiękczenia ponoć twardego serca czarodzieja, czy było to dyplomatyczne ustępstwo, czy też mag zaczął odczuwać własną śmiertelność. Prawda wyglądała prosto: potężny, niezależny (a dla Khadgara również tajemniczy) czarodziej poprosił o pomocnika, a Kirin Tor, rada rządząca magicznym królestwem Dalaranu, przystała na to z radością. I tak oto młody Khadgar został wybrany i wysłany w drogę z całą listą wskazówek, rozkazów, kontrrozkazów, próśb, sugestii, rad i innych żądań od swoich mistrzów. „Nakłoń Medivha, by opowiedział o walkach swojej matki z demonami”, poprosił Guzbah, pierwszy nauczyciel. „Znajdź w jego bibliotece jak najwięcej informacji o historii elfów”, prosiła lady Delth. „Sprawdź, czy wśród zebranych ksiąg są jakieś bestiariusze”, nakazała Alonda, przekonana, że istnieje piąta odmiana trolli, nie uwzględniona w jej księgach. „Bądź bezpośredni, otwarty i szczery”, radził główny rzemieślnik Norlan. - „Wielki mag Medivh najwyraźniej ceni te cechy. Bądź pracowity i rób to, co ci każą. Nie garb się. Zawsze wyglądaj na zainteresowanego. Trzymaj się prosto. I przede wszystkim zawsze miej oczy szeroko otwarte.” Ambicje Kirin Tor nie kłopotały zbytnio Khadgara - ponieważ został wychowany w Dalaranie i w bardzo wczesnym wieku zaczął być uczniem rady, wiedział, że jego mentorzy są niezmiernie wprost ciekawi magii we wszelkiej postaci. Zasady ciągłego zbierania wiedzy, jej katalogowania i definiowania magii były wpajane uczniom w młodym wieku, a Khadgar nie różnił się zbytnio od pozostałych. Właściwie, uświadomił sobie, to jego własna ciekawość mogła doprowadzić go do obecnej sytuacji. Nocne wędrówki wśród korytarzy Fioletowej Cytadeli w Dalaranie pozwoliły mu odkryć wiele tajemnic, których ujawnienie raczej nie zachwyciłoby rady - na przykład skłonność głównego rzemieślnika do płomiennego wina, upodobanie lady Delth do młodzieńców wiele razy młodszych od niej, tudzież znajdująca się w posiadaniu bibliotekarza Korrigana kolekcja pamfletów opisujących (w sposób niezwykle obrazowy) praktyki dawnych wyznawców demonów. Była jeszcze sprawa jednego z wielkich magów Dalaranu, szacownego Arrexisa, jednej z szarych eminencji poważanych nawet przez pozostałych czarodziejów. Mag zniknął, zginął, lub też przytrafiło mu się coś straszliwego, a inni postanowili nie mówić o tym. Sprawy posunęły się do tego stopnia, że imię Arrexisa zostało wymazane z ksiąg i nigdy o nim nie wspominano. Ale Khadgar i tak się dowiedział. Khadgar miał niezwykłe zdolności, jeśli chodziło o odnalezienie właściwej wzmianki, odkrycie ukrytych związków czy też rozmowę z odpowiednią osobą w stosownej chwili. Był to dar, który jednak mógł okazać się jeszcze przekleństwem. Każde z jego odkryć mogło doprowadzić do otrzymania przez niego tego prestiżowego (a mimo wszystkich planów i ostrzeżeń, potencjalnie również zabójczego) zadania. Być może uznali, że młody Khadgar jest odrobinkę za dobry w wygrzebywaniu tajemnic - lepiej dla rady, by wysłano go gdzieś, gdzie jego ciekawość posłuży dla dobra Kirin Tor. A przynajmniej znajdzie się na tyle daleko, że nie będzie w stanie dowiedzieć się czegoś więcej o innych mieszkańcach Fioletowej Wieży. A Khadgar, dzięki nieustannemu podsłuchiwaniu, dowiedział się również o tej teorii. I tak oto Khadgar wyruszył z plecakiem pełnym notatek, sercem pełnym tajemnic, a głową pełną dobitnych żądań i bezużytecznych rad. W ostatnim tygodniu przed opuszczeniem Dalaranu dostawał wiadomości od właściwie wszystkich członków rady, a każdy z nich chciał dowiedzieć się czegoś o Medivhie. Jak na czarodzieja żyjącego na końcu świata, otoczonego przez drzewa i złowrogie szczyty, zainteresowanie członków Kirin Tor było niezwykle wielkie. Biorąc głęboki oddech (co od razu przypomniało mu, że nadal znajduje się za blisko stajni), Khadgar ruszył w stronę wieży. Młody mag miał wrażenie, że do jego kostek jest przywiązany juczny kucyk. Główne wejście ziało niczym otwór jaskini, nie było w nim bramy ani brony. To miało sens, bo jakaż armia przebijałaby się przez las Elwynn, potem wspinała na zaokrąglone ściany krateru, by na koniec stawić czoła magowi Medivhowi? Zapisy nie wspominały, by ktokolwiek lub cokolwiek nawet próbowało oblężenia Karazhanu. Zacienione wejście było na tyle wysokie, że zmieściłby się pod nim słoń z pełnym wyposażeniem. Nad nim wychylał się lekko szeroki balkon z balustradą z białego kamienia. Znajdujący się na nim człowiek stałby na poziomie otaczających wzgórz i mógłby spojrzeć na znajdujące się za nimi góry. Na balustradzie coś się poruszyło, a ruch ten Khadgar bardziej wyczuł, niż zauważył. Być może była to postać odziana w długą szatę, cofająca się z balkonu do wnętrza wieży. Czy teraz właśnie jest obserwowany? Czy nie miał go kto powitać, czy też oczekiwano, że sam odważy się wejść do wieży? - Ty jesteś tym nowym młodym mężczyzną? - spytał cichy, niemal grobowy głos, a Khadgar, nadal spoglądający w górę, prawie wyskoczył ze skóry. Młodzieniec obrócił się i ujrzał zgarbioną, chudą postać wychodzącą z cieni wejścia. Zgarbiona istota wyglądała nie do końca ludzko i Khadgar przez chwilę zastanawiał się, czy Medivh przekształca zwierzęta, by mu służyły. Ten wyglądał jak bezwłosa łasica, a po obu bokach jego twarzy znajdowały się dwa czarne prostokąty. Khadgar nie pamiętał, by coś odpowiadał, ale łasicowaty człowiek wyszedł z cienia i powtórzył: - Ty Jesteś Nowym Młodym Człowiekiem? - Każde słowo wypowiadał zamknięte we własnym pudełeczku, rozpoczęte wielką literą i oddzielone od pozostałych. Kiedy istota zupełnie wyszła z cienia, okazała się tylko wychudzonym starym mężczyzną w ciemnej wełnianej liberii. Służący - człowiek, ale służący. Khadgar nadal jednak widział czarne prostokąty po obu stronach jego głowy, niczym nauszniki, które sięgały aż do jego wydatnego nosa. Młodzieniec uświadomił sobie, że gapi się na mężczyznę. - Khadgar - powiedział. - Z Dalaranu. Khadgar z Dalaranu w królestwie Lordaeron. Zostałem przysłany przez Kirin Tor. Z Fioletowej Cytadeli. Jestem Khadgar z Kirin Tor. Z Fioletowej Cytadeli. Z Dalaranu. W Lordaeronie. - Czuł, jakby rzucał kamienie rozmowy do wielkiej, pustej studni, z nadzieją, że stary mężczyzna odpowie na któreś z nich. - Oczywiście, że tak, Khadgar - powiedział mężczyzna. - Z Kirin Tor. Z Fioletowej Cytadeli. Z Dalaranu. W Lordaeronie. Służący wziął podany list, jakby dokument był żywym gadem, po czym, wygładziwszy pomięte krawędzie, bez czytania wsunął go do kamizelki. Khadgar, który przez wiele dni nosił list i go chronił, poczuł ból straty. List polecający oznaczał jego przyszłość i Khadgar nie chciał go tracić z oczu nawet na chwilę. - Czarodzieje z Kirin Tor posłali mnie, bym pomagał Medivhowi. Lordowi Medivhowi. Czarodziejowi Medivhowi. Medivhowi z Karazhanu. - Khadgar uświadomił sobie, że zaraz zacznie bełkotać i z wielkim wysiłkiem mocno zacisnął zęby. - Ależ oczywiście - powiedział strażnik. - To znaczy, cię posłali. - Przyjrzał się pieczęci na liście, po czym chudą dłonią sięgnął do kamizelki i wyjął dwa czarne prostokąty połączone wąskim paskiem metalu. - Klapki na oczy? Khadgar zamrugał. - Nie. To znaczy, nie, dziękuję. - Moroes - powiedział służący. Khadgar potrząsnął głową. - Jestem Moroes - stwierdził mężczyzna. - Zarządca wieży. Kasztelan Medivha. Klapki? - Znów podniósł czarne prostokąty, takie same jak te, które ocieniały jego twarz. - Nie, dziękuję... Moroesie - odpowiedział Khadgar, a jego twarz wykrzywiała ciekawość. Służący odwrócił się i słabym machnięciem ręką nakazał Khadgarowi podążać za sobą. Khadgar podniósł plecak i musiał podbiec do przodu, by dogonić służącego. Mimo delikatnego i kruchego wyglądu mężczyzna poruszał się całkiem szybko. - Jesteś sam w wieży? - odważył się spytać Khadgar, gdy zaczęli się wspinać po szerokich, kręconych, niskich schodach. Pośrodku stopni znajdowało się wgłębienie, wytarte przez tysiące stóp przechodzących służących i gości. - Hę? - odpowiedział stary mężczyzna. - Jesteś sam? - powtórzył Khadgar, zastanawiając się, czy nie będzie musiał zacząć mówić jak Moroes, by zostać przez niego zrozumianym. - Czy mieszkasz tutaj sam? - Mag jest tutaj - odpowiedział Moroes gwiżdżącym głosem, który brzmiał równie słabo i ponuro, co ziemia padająca na grób. - Tak, oczywiście - zgodził się Khadgar. - Nie miałoby zbyt wielkiego sensu, żebyś był tutaj, gdyby go nie było - mówił dalej zarządca. - To znaczy tutaj. - Khadgar zaczął się zastanawiać, czy głos mężczyzny brzmi tak dziwnie, ponieważ ten nie używa go zbyt często. - Oczywiście - zgodził się ponownie Khadgar. - Ktoś jeszcze? - Teraz ty - stwierdził Moroes. - Więcej roboty, zajmować się wami dwoma niż jednym. Choć oczywiście mnie o zdanie nie pytano. - Czyli normalnie jesteś tu tylko ty i czarodziej? - spytał Khadgar, zastanawiając się, czy zarządca został wybrany, a może stworzony, ze względu na swoją małomówność. - I kucharka - powiedział Moroes. - Choć kucharka nie mówi zbyt wiele. Dziękuję jednak, że zapytałeś. Khadgar próbował się powstrzymać przed przewróceniem oczami, ale mu się to nie udało. Miał nadzieję, że klapki po obu stronach twarzy mężczyzny nie pozwoliły mu zobaczyć tej reakcji. Dotarli do podestu, miejsca łączenia się dwóch korytarzy, oświetlonego przez pochodnie. Moroes natychmiast podszedł do kolejnych wytartych schodów. Khadgar zatrzymał się na chwilę, by przyjrzeć się pochodniom. Choć zbliżył dłoń na kilka cali do migoczącego płomienia, nie poczuł ciepła. Zaczął się zastanawiać, czy takich zimnych płomieni używano w całej wieży. W Dalaranie wykorzystywano fosforyzujące kryształy, emitujące stały, niezmienny blask, choć jego badania wskazywały również na lustra, duchy żywiołów uwięzione w lampach, a w jednym przypadku wielkie świetliki. Te płomienie wydawały się jednak zamrożone w jednym miejscu. Moroes, stojący już w połowie następnych schodów, odwrócił się powoli i zakaszlał słabo. Khadgar pospieszył do niego. Najwyraźniej klapki nie ograniczały starego mężczyzny tak bardzo. - Po co te klapki? - spytał Khadgar. - Hę? - odpowiedział Moroes. ...
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.pltgshydraulik.opx.pl |