Grass Gunter - Blaszany bebenek

Grass Gunter - Blaszany bebenek, Różne, całkiem niezłe

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
B
LASZANY
BĘBENEK
Günter Grass
Tytuł oryginału:
Die Blechtrommel
Tłumaczenie z oryginału:
Sławomir Błaut
Copyright © 1993 by Steidl Verlag. Göttingen
Copyright © for the Polish Edition by POLNORD
- Wydawnictwo OSKAR. Gdańsk 1994.
- For this edition © Copyright by Mediasat Poland
International Rights Organization (I.R.O.) KFT
For the Polish translation © Copyright by Sławomir Błaut
ISBN 83-89651-55-6 ISBN 84-9789-544-4
Pnnted in EU by CPI Group
Mediasat Poland Sp. z o.o.
ul. Mikołajska 26 31-027 Kraków, Polska
Wszystkie prawa zastrzeżone
GÜNTER
GRASS
Blaszany bębenek
Przekład Sławomir Blaut
Osoby i akcja książki są zmyślone
Wszelkie podobieństwo z jakąś żyjącą
lub zmarłą osobą jest tylko sprawą przypadku.
Księga
Pierwsza
Obszerna spódnica
Nie będę ukrywał: jestem pensjonariuszem zakładu dla nerwowo chorych, mój
pielęgniarz obserwuje mnie, bodaj ani na chwilę nie spuszcza z oka; w drzwiach
bowiem jest judasz, a oko pielęgniarza ma w sobie ów brąz, który mnie,
niebieskookiego, nie potrafi przejrzeć.
Mój pielęgniarz nie może więc być moim wrogiem. Polubiłem go, opowiadam
podglądaczowi zza drzwi, ledwie wejdzie do pokoju, zdarzenia z mojego życia, aby
mimo judasza, który mu przeszkadza, poznał mnie. Poczciwiec ceni widać moje
opowieści, bo gdy tylko mu coś nałgam, pokazuje mi, żeby się odwdzięczyć, swoją
najnowszą kompozycję z supłów. Czy jest artystą, wydaje się wątpliwe. Wystawa
jego dzieł spotkałaby się jednak z dobrym przyjęciem prasy, ściągnęłaby także garść
nabywców. Ze zwyczajnych sznurków, które po godzinach odwiedzin zbiera w
pokojach swoich pacjentów i rozplątuje, wyplata pogmatwane węźlaste stwory,
potem zanurza je w gipsie, a gdy zastygną, osadza na drutach, sterczących w
drewnianych podstawkach.
Często nosi się z myślą wykorzystania w swej twórczości koloru, ja mu odradzam,
wskazuję na moje biało lakierowane metalowe łóżko i proszę, by wyobraził sobie to
najdoskonalsze z łóżek barwnie wymalowane. Przerażony załamuje wówczas swoje
pielęgniarskie ręce, w nieco zbyt drętwej twarzy stara się wyrazić wszystkie odcienie
strachu na raz i wyrzeka się kolorowych planów.
Moje białe metalowe łóżko szpitalne jest zatem miarą. Dla mnie jest nawet czymś
więcej: moje łóżko to cel, który wreszcie osiągnąłem, to moje pocieszenie, a mogłoby
się jeszcze stać moją wiarą, gdyby kierownictwo zakładu pozwoliło mi wprowadzić
pewne zmiany: chciałbym podwyższyć kratę łóżka, żeby już nikt nie zbliżał się do
mnie zanadto.
Raz w tygodniu moją ciszę wplecioną między metalowe pręty przerywa dzień
odwiedzin. Wtedy przychodzą ci, którzy chcą mnie uratować, których bawi to, że
mnie kochają, którzy chcieliby we mnie cenić, szanować i poznawać siebie. Jacy są
ślepi, nerwowi, jacy niewychowani. Nożyczkami do paznokci kaleczą biało
lakierowaną kratę łóżka, długopisami i ołówkami chemicznymi wysmarowują na
lakierze wydłużone, nieprzyzwoite figurki. Mój adwokat za każdym razem, ledwie
wrzaśnie na cały pokój swoje „halo”, wciska nylonowy kapelusz na lewy słupek w
nogach łóżka. Przez całą wizytę - a adwokaci potrafią długo gadać — tym aktem
przemocy pozbawia mnie równowagi i pogody ducha.
Gdy już goście złożą przyniesione prezenty na białym, pokrytym ceratą stoliku pod
akwarelą z zawilcami, gdy już im się uda przedstawić mi podejmowane właśnie lub
zamierzone próby ocalenia i przekonać mnie, którego niestrudzenie pragną ocalić, o
wysokim standardzie swojej miłości bliźniego, znów odnajdują przyjemność we
własnej egzystencji i odchodzą. Wtedy zjawia się mój pielęgniarz, żeby wywietrzyć
pokój i pozbierać sznurki, którymi związane były prezenty. Nieraz po wywietrzeniu
znajduje jeszcze czas, aby siedząc przy moim łóżku i rozplątując sznurki tak długo
rozsiewać ciszę, aż nazywam ciszę Brunem, a Bruna ciszą.
Bruno Münsterberg - mimo zbieżności nazwisk mówię tu, rzecz jasna, o moim
pielęgniarzu - kupił na mój rachunek pięćset arkuszy papieru do pisania. Gdyby zapas
nie wystarczył, Bruno, który jest nieżonaty, bezdzietny i pochodzi z Sauerlandu,
pójdzie jeszcze raz do małego sklepu papierniczego, gdzie sprzedają również
zabawki, i postara się o potrzebną mi nie liniowaną przestrzeń dla mojej, miejmy
nadzieję, dokładnej pamięci. Nigdy nie mógłbym prosić o tę przysługę moich gości,
choćby adwokata czy Kleppa. Troskliwa miłość, jaka została mi przepisana, z
pewnością nie pozwoliłaby przyjaciołom przynieść i oddać do dyspozycji mojego
nieustannie wydzielającego słowa umysłu czegoś tak niebezpiecznego jak nie
zapisany papier.
Kiedy powiedziałem do Bruna:
- Ach, Bruno, kupiłbyś mi pięćset arkuszy dziewiczego papieru? - Bruno spoglądając
w sufit i, jakby prowokował do porównań, wyciągając palec w tym samym kierunku,
odparł:
- Chodzi panu o biały papier, panie Oskarze.
Pozostałem przy słówku „dziewiczy” i prosiłem Bruna, żeby w sklepie też tak
powiedział. Gdy późnym popołudniem wrócił z paczką wydało mi się, że kłębią się w
nim różne myśli. Raz po raz długo wpatrywał się w sufit, skąd zwykle czerpie
natchnienie, aż wreszcie odezwał się:
- Polecił mi pan właściwe słowo. Zażądałem dziewiczego papieru, a sprzedawczyni
zaczerwieniła się po same uszy, zanim przyniosła mi, co potrzeba. Obawiając się
dłuższej rozmowy o sprzedawczyniach ze sklepów papierniczych, byłem zły na
siebie, że nazwałem papier dziewiczym, toteż zachowywałem się cicho, czekając, aż
Bruno wyjdzie z pokoju, i dopiero wtedy otworzyłem paczkę z pięciuset arkuszami
papieru do pisania.
Niezbyt długo trzymałem i ważyłem w dłoni uparcie wyginający się plik. Odliczyłem
dziesięć arkuszy, resztę schowałem w nocnej szafce, wieczne pióro znalazłem w
szufladzie koło albumu z fotografiami: jest pełne, nie powinno zabraknąć atramentu,
jak mam zacząć?
Można rozpocząć historię od środka i przerzucając się śmiało to naprzód, to wstecz,
narobić zamieszania. Można zagrać na nowoczesność, przekreślić wszystkie czasy i
odległości, a następnie oznajmić lub sprawić, by oznajmili to inni, że wreszcie, w
ostatniej chwili, rozwiązało się problem przestrzeni i czasu. Można również stwier-
dzić na samym początku, że w obecnej dobie napisanie powieści jest
niepodobieństwem, potem jednak, niejako za swoimi plecami, przedłożyć znakomite
czytadło, aby w rezultacie uchodzić za ostatniego z powieściopisarzy, któremu
jeszcze się udało. Słyszałem też, że to dobrze i skromnie brzmi, kiedy na wstępie
zapewnia się uroczyście: Nie ma już powieściowych bohaterów, bo nie ma już
indywidualistów, bo indywidualność zaginęła, bo człowiek jest samotny, bez prawa
do indywidualnej samotności, i tworzy bezimienną i abohaterską masę. Może to i
prawda, może jest w tym wszystkim jakaś racja. Co do mnie, Oskara, i mojego
pielęgniarza Bruna, chciałbym jednak stwierdzić: Obaj jesteśmy bohaterami, bardzo
różnymi bohaterami, on z jednej, ja z drugiej strony judasza; i kiedy on otwiera
drzwi, to obaj w dalszym ciągu, mimo całej przyjaźni i samotności, nie jesteśmy
bezimienną i abohaterską masą.
Zaczynam od czasów odległych; gdyż swojego życia nie powinien opisywać nikt, kto
nie zdobędzie się na cierpliwość, aby przed zabraniem się do własnej egzystencji
wspomnieć przynajmniej połowę swoich dziadków. Wam wszystkim, którzy poza
murami mojego zakładu musicie wieść zawikłane życie, wam, przyjaciołom i coty-
godniowym gościom, którzy nie wiecie nic o moim zapasie papieru, przedstawiam
babkę Oskara ze strony matki.
Pewnego październikowego popołudnia moja babka Anna Brońska siedziała w
swoich spódnicach na skraju kartofliska. Przed południem można by się było
przekonać, jak zręcznie umiała zgrabiać zwiędłe zielsko na porządne sterty, w
południe zjadła chleb ze smalcem przyprawiony syropem, potem ostatni raz skopała
zagon, wreszcie usiadła w swoich spódnicach między dwoma pełnymi koszami.
Przed ustawionymi pionowo, skierowanymi czubkami ku sobie podeszwami
trzewików tliło się ognisko z naci ziemniaczanej, niekiedy odzywające astmatycznie,
smużące się płaskim i rozwleczonym dymem ponad leciutko nachyloną skorupą
ziemi. Było to w roku osiemset dziewięćdziesiątym dziewiątym, babka siedziała w
sercu Kaszub, w pobliżu Bysewa, jeszcze bliżej cegielni, siedziała mając przed sobą
Rębiechowo, za sobą Firogę, zwrócona ku drodze na Brętowo, między Tczewem a
Kartuzami, siedziała plecami do czarnego lasu wokół Złotej Karczmy i
leszczynowym kijem nadpalonym u końca wsuwała ziemniaki w gorący popiół.
Jeśli przed chwilą wymieniłem specjalnie spódnice mojej babki, jeśli powiedziałem,
mam nadzieję, dość wyraźnie: siedziała w swoich spódnicach - ba! zatytułowałem
cały rozdział: Obszerna spódnica, to dlatego że wiem, co jestem winien tej części
garderoby. Babka nie nosiła jednej tylko spódnicy, nosiła ich cztery, jedną na drugiej.
Nie znaczy to wcale, że ubierała się w jedną wierzchnią spódnicę i trzy halki;
ubierała się w cztery tak zwane wierzchnie spódnice, jedna miała na sobie następną,
ona zaś nosiła wszystkie cztery według systemu, który co dzień zmieniał ich
kolejność. Co wczoraj było na wierzchu, dzisiaj znajdowało się pod spodem; druga
spódnica stawała się trzecią. Ta, co jeszcze wczoraj była trzecia, dzisiaj przylegała do
skóry. Tamta, wczoraj jej najbliższa, dzisiaj ukazywała dokładnie swój wzór,
mianowicie żaden: spódnice mojej babki Anny Brońskiej, jedna w drugą, przekładały
ponad wszystko ten sam ziemniaczanobury walor. Musiało jej być dobrze w tym
kolorze.
Poza tym kolorytem spódnice mojej babki cechowała ekstrawagancka rozrzutność w
szafowaniu materiałem. Zaokrąglały się bufiasto, wzdymały się, gdy nadciągał wiatr,
wiotczały, gdy ustawał, trzepotały, gdy przemykał obok, i całą czwórką powiewały
przed babką, gdy dmuchał jej w plecy. Siadając zbierała spódnice wokół siebie.
Oprócz czterech wzdymających się ciągle, zwisających, układających się w fałdy lub
sztywno i pusto przy jej łóżku spódnic babka miała jeszcze piątą spódnicę. Nie
różniła się ona niczym od czterech pozostałych ziemniaczanoburych sztuk. Zresztą
owa piąta spódnica nie była zawsze tą samą piątą spódnicą. Podobnie jak jej siostry
podlegała prawom wymiany, należała do czterech noszonych spódnic i jak one, gdy
przyszedł jej czas, musiała co piąty piątek trafić do balii, w sobotę na sznur do
bielizny pod oknem kuchni, a po wyschnięciu na deskę do prasowania.
Kiedy po takiej sobocie wypełnionej sprzątaniem, pieczeniem, praniem i
prasowaniem, po wydojeniu i nakarmieniu krowy moja babka wchodziła cała do
cebra, coś niecoś pozostawiała w mydlinach, potem znów wynurzała się z wody, aby
w ręczniku w duże kwiaty usiąść na brzegu łóżka, na podłodze leżały przed nią
rozłożone cztery noszone spódnice i jedna świeżo wyprana. Palcem wskazującym
prawej dłoni podtrzymywała dolną powiekę prawego oka, nie korzystała z niczyich
rad, nawet brata, Wincentego, nie pytała o zdanie, i dlatego decydowała się szybko.
Stawała boso i palcami u nogi odsuwała tę spódnicę, której ziemniaczana burość
utraciła najwięcej blasku. Czystej sztuce przypadało wówczas zwolnione miejsce.
Nazajutrz, w niedzielny ranek, idąc do kościoła w Rębiechowie poświęcała
odświeżoną kolejność spódnic Jezusowi, w którego mocno wierzyła. Gdzie moja
babka nosiła wypraną spódnicę? Była kobietą nie tylko czystą, lecz również trochę
próżną, najlepszą sztukę nosiła na widoku i - jeśli dopisywała pogoda - w słońcu.
Teraz jednak, gdy siedziała przy ognisku z ziemniaczanej naci, było poniedziałkowe
popołudnie. Niedzielna spódnica w poniedziałki przesuwała się bliżej ciała, o jedno
miejsce, a tymczasem ta, co w niedzielę grzała się ciepłem jej skóry, w poniedziałki
bardzo poniedziałkowo spływała smętnie z bioder. Babka pogwizdywała nie myśląc
o jakiejś melodii i leszczynowym kijem wygrzebała z popiołu pierwszego
upieczonego ziemniaka. Odsunęła bulwę dość daleko od tlącej się sterty zielska, żeby
wiatr ją wysmagał i ostudził. Ostro zakończoną gałęzią przebiła potem nadwęgloną i
skorupiasto popękaną bryłkę, uniosła ją do ust, które już nie pogwizdywały, ale spo-
między suchych, spękanych od wiatru warg zdmuchiwały popiół i ziemię z łupiny.
Dmuchając babka zamknęła oczy. Gdy uznała, że już dość się nadmuchała, otworzyła
je, najpierw jedno, potem drugie, wbiła w ziemniaka rzadko rozstawione, poza tym
jednak nienaganne siekacze, przestała natychmiast gryźć, trzymała w otwartych
ustach mączastą i parującą połówkę zbyt jeszcze gorącego ziemniaka i znad
rozszerzonych nozdrzy, wdychających dym i październikowe powietrze, spoglądała
zaciekawionym wzrokiem na pola aż po niedaleki horyzont, podzielony słupami
telegraficznymi na równe odcinki, z górnym kawałkiem, zaledwie jedną trzecią,
komina cegielni.
Coś tam poruszało się między słupami telegraficznymi. Babka zamknęła usta,
zacisnęła wargi, zmrużyła oczy i mełła ziemniaka w zębach. Coś tam poruszało się
między słupami. Coś tam skakało. Trzej mężczyźni skakali między słupami, trzej
dopadli komina cegielni, potem obiegli dokoła i jeden zawrócił, rozpędził się od
nowa, zdawał się nieduży i krępy, pomknął przez cegielnię, dwaj inni, szczuplejsi i
wyżsi, tuż za nim, przez cegielnię, za chwilę znów między słupy, tamten jednak,
nieduży i krępy, skręcił raptownie, bardziej mu się spieszyło niż szczupłym i
wysokim pozostałym skoczkom, którzy znów musieli biec do komina, bo tamten już
tam był, gdy oni, oddaleni o dwie piędzi, dopiero się rozpędzali, i nagle zniknęli, stra-
cili ochotę, tak to wyglądało, a i ów nieduży wpół skoku z komina skrył się za
horyzontem.
Zatrzymali się tam i zrobili przerwę albo zmienili stroje, albo wzięli się do
strychowania cegieł i dostali za to trochę grosza.
Gdy babka korzystając z przerwy chciała nadziać na kij drugiego ziemniaka, chybiła.
A tamten, co zdawał się nieduży i krępy, w tym samym stroju wdrapał się na
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • tgshydraulik.opx.pl
  •  

    Powered by WordPress dla [Lepiej cierpieć niż nie czuć, że się żyje]. Design by Free WordPress Themes.