Graham Masterton - Rook 01

Graham Masterton - Rook 01, Graham Masterton, Graham Masterton, Graham Masterton(1)

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
GRAHAM MASTERTON
ROOK
ROZDZIAŁ I
Jim usłyszał krzyki i gwizdy na korytarzu na moment przed tym, zanim przerażona
Muffy wpadła jak bomba do klasy wołając:
— Oni się pozabijają! Panie Rook! Oni się pozabijają! Upuścił flamaster, zerwał się
wywracając krzesło i skoczył do drzwi. Muffy złapała go za rękaw.
— Musi ich pan powstrzymać, panie Rook! Zupełnie oszaleli!
Pobiegł korytarzem i dopadł męskiej toalety. Zebrało się przed nią dwudziestu czy
trzydziestu uczniów, wrzeszczących, gwiżdżących i łomoczących pięściami w drzwi szafek.
— Zejdźcie mi z drogi! — krzyknął Jim i przepchnął się przez tłum do toalety.
Na drugim końcu pomieszczenia bili się dwaj czarni siedemnastoletni chłopcy. Jeden z
nich — wysoki i dobrze zbudowany — zepchnął drugiego pod umywalki i tłukł jego głową o
lustra. Krew płynęła im obu z nosów, opryskując ścianę jak farba w aerozolu.
Jim złapał wyższego z nich za kołnierz koszulki i obrócił go twarzą do siebie. Twarz
chłopaka przypominała maskę: spocona, zalana krwią, z wytrzeszczonymi oczami. Oszalały z
wściekłości, ledwie zdołał wybełkotać:
— Puść mnie, człowieku, ja muszę… No puszczaj! Zabiję go! Obraził mnie!
— Tee Jay! — wrzasnął Jim. Chłopak usiłował się wyrwać, ale Jim jeszcze mocniej
okręcił kołnierzyk jego koszulki, niemal go dusząc. Potem przycisnął chłopca do wyłożonej
kafelkami ściany i spojrzał na niego najgroźniej jak potrafił. — Tee Jay, co na Boga w ciebie
wstąpiło?
— On mnie obraził… obraził… Zabiję go za to… Zamorduję tego sukinsyna… Nie
próbuj mnie powstrzymać, bo nie zdołasz… nie zdołasz, słyszysz?
Jim, nadal przytrzymując Tee Jaya pod ścianą, obejrzał się na drugiego chłopca, Elvina,
który opierał się o umywalki. Z jego warg i nosa sączyła się krew.
— Elvin, nic ci nie jest?
Tamten zakaszlał i pokręcił głową. Jim zwrócił się do wysokiego jasnowłosego chłopca
stojącego w drzwiach toalety.
— Jason, weź Philipa i zabierzcie Elvina do gabinetu lekarskiego. A pozostali niech
wynoszą się stąd do diabła! To nie kabaret!
Ponownie odwrócił się do Tee Jaya. Chłopak wciąż trząsł się od nadmiaru adrenaliny i
ani na chwilę nie odrywał oczu od Jima, pociągając nosem i szurając nogami. Jim nie
poznawał go. Tee Jay był zazwyczaj taki spokojny i zrównoważony. Najwyższy w klasie i
raczej przystojny, jeśli pominąć ślady po trądziku na policzkach, doskonały koszykarz. Nie
był zbyt bystry, ale żaden z uczniów w klasie Jima Rooka nie był zbyt bystry. Jednak Tee Jay
zawsze bardzo się starał i nigdy nie był przesadnie drażliwy. Przynajmniej do tej pory.
— Ochłoniesz wreszcie czy nie? — warknął Jim.
Tee Jay znów próbował się wyrwać i kołnierz koszulki pękł.
— Nie, do cholery! Ten skur…
— Tee Jay, rany boskie! Wysłuchaj mnie, dobrze? Mógłbym kazać cię aresztować!
Chłopak jeszcze raz spróbował się wyrwać, ale potem odwrócił głowę i wbił wzrok w
drzwi toalety.
— Tee Jay? No, Tee Jay! — odezwał się Jim uspokajająco i chłopiec spojrzał na niego
oczami szklistymi od łez.
— Przepraszam — wykrztusił. — Chodziło o to, co powiedział mi Elvin. Nie
mogłem…
— A co Elvin ci powiedział? — dopytywał się Jim. — Co mógł takiego powiedzieć,
żeby sprowokować cię do takiego zachowania?
— Nic. Nic nie powiedział.
— Więc zacząłeś go bić bez żadnej przyczyny? Tee Jay otarł grzbietem dłoni
zakrwawiony nos.
— Powiedziałem przepraszam. W porządku?
— Wcale nie w porządku. Mam z wami dość roboty, nawet jeśli nie zachowujecie się
jak wściekłe psy. Zamierzam dokopać ci i zaprowadzić cię do doktora Ehrilchmana… on
zdecyduje, czy będziesz mógł tu zostać, czy odejdziesz.
— Człowieku, pobiliśmy się tylko. To wszystko.
— Bijąc się nie rozwiążesz żadnych problemów, Tee Jay. Myślałem, że masz
wystarczająco dużo rozumu, żeby o tym wiedzieć.
— Gdybym miał trochę więcej rozumu, nie byłbym w klasie specjalnej, no nie?
Jim puścił kołnierzyk koszulki Tee Jaya i cofnął się o krok.
— Dobra — powiedział. — Możesz iść. Skoro uważasz naukę w klasie specjalnej za
poniżającą, to opróżnij swoją szafkę i idź do domu. Nie chcę w mojej klasie nikogo, kto sądzi,
że spory można rozstrzygać bijąc ludzi. I nie chcę .w mojej klasie nikogo, kto nie jest dumny
z tego, że do niej chodzi.
Czekał przez chwilę, ale Tee Jay nadal stał przy ścianie pociągając nosem. W końcu z
wściekłością rąbnął pięścią o drzwi ubikacji.
— Jezu, Tee Jay! Pomyśl, co ryzykujesz! Nawet jeśli Elvin obraził cię, co z tego? Nie
mów mi, że jesteś taki delikatny! Może chcesz siedzieć razem z dziewczynami?
— Nie wolno ci tak do mnie mówić, człowieku! — burknął Tee Jay.
— Ach tak? Więc o co chodzi? W tym semestrze zrobiłeś większe postępy niż
ktokolwiek inny w mojej klasie. Kiedy tu przyszedłeś, nie wiedziałeś, kim był Szekspir.
Ledwie potrafiłeś czytać. Nie umiałeś dodawać. Myślałeś, że prezydent Waszyngton miał na
imię Denzel.
Pomyśl, jak daleko zaszedłeś. A teraz jesteś gotów odrzucić wszystko, czego
dokonałeś… z jakiego powodu? Z powodu próżności? I ty sądzisz, że zasługujesz na
szacunek?
Tee Jay natychmiast znów wybuchnął gniewem.
— No właśnie! Zawsze pan tak robi! Poniża pan ludzi i robi z nich głupców! Udaje pan
przyjaciela, ale przez cały czas śmieje się z nas w kułak za naszymi plecami.
— Wcale się nie śmieję, Tee Jay. Doprowadź się do porządku i wróć do klasy.
Chłopak podszedł do niego powłócząc nogami.
— Mógłbym cię załatwić, człowieku.
— Dopiero teraz przyszło ci to do głowy? — zapytał’ Jim, wytrzymując jego
spojrzenie.
Nie potrafił zliczyć, ile razy taki zbuntowany nastolatek stawał przed nim, ostrzegając
go w ten sam sposób. W ciągu siedmiu lat nauczania przystosowawczego został raz dźgnięty
śrubokrętem w bark i stracił dwa zęby. Ponieważ jednak przez ten czas miał do czynienia z
prawie trzema tysiącami trudnych, zapóźnionych w rozwoju lub dyslektycznych dzieciaków,
uważał, że i tak miał szczęście. Jego poprzednikowi przestrzelono płuco.
Nastąpiła chwila napiętego oczekiwania. Tee Jay nigdy jeszcze nie stawiał się w ten
sposób, więc trudno było przewidzieć dalszy rozwój wydarzeń.
Ale Tee Jay w końcu powiedział tylko „O kurwa” i potrzasnął głową, jakby przestało go
to wszystko obchodzić, wbił ręce w kieszenie i niedbałym krokiem wyszedł z toalety. Jim
odprowadził go spojrzeniem, a potem popatrzył na zbryzgane krwią lustra. Za czerwonymi
smugami dojrzał swoją sylwetkę. Szczupły, ciemnowłosy, trzydziestoczteroletni mężczyzna o
oczach barwy matowych zielonych górskich kryształów, z popołudniowym zarostem —
chociaż była dopiero 9.20 rano. Wyraziste rysy nadawały jego twarzy nieco nawiedzony
wygląd, jakby źle sypiał i wiecznie nie dojadał. Ubrany był w dżinsową koszulę z krótkim
rękawem oraz czerwono–zielony krawat w palmy i tancerki hula. Miał wąskie ramiona, a
zegarek, który nosił na przegubie, wydawał się dla niego za duży.
Czasami, szczególnie po takich awanturach jak ta dzisiejsza, zastanawiał się, co on u
diabła robi, usiłując zreformować niereformowalnych. Można było całe miesiące pracować
nad takim uczniem jak Tee Jay — miesiące powolnych postępów, trudu, dukania i ściskanych
kurczowo ołówków — a potem nagle, z najidiotyczniejszego powodu, wszystko diabli brali i
znów miało się do czynienia z aroganckim, ordynarnym, głupim ulicznikiem.
Właśnie miał wyjść z toalety, kiedy wydało mu się, że dostrzegł bardzo wysokiego
mężczyznę przechodzącego korytarzem. Widział go zaledwie przez moment, bo nieznajomy
szedł bardzo szybko i cicho, mimo że podłoga korytarza była pokryta gładkimi plastikowymi
płytkami, po których raczej nie można było się cicho poruszać.
Wyszedł szybko z toalety i spojrzał w ślad za mężczyzną. Na tle słonecznych okien na
końcu korytarza dostrzegł czarną sylwetkę — jeszcze wyższą, niż wydawała się na pierwszy
rzut oka — w ciemnym workowatym garniturze i czarnym kapeluszu z szerokim rondem i
niskim denkiem, przypominającym staroświeckie kapelusze noszone przez Elmera Gantry.
— Hej, mogę panu w czymś pomóc? — zawołał, ale nieznajomy nie odpowiedział.
— Przepraszam pana, czy mogę w czymś pomóc? — powtórzył. Tamten jednak skręcił
za róg korytarza i zniknął.
Jim pobiegł za nim. Kiedy mijał zakręt, wpadł na Susan Randall, nauczycielkę
geografii, taszczącą stos bezładnie ułożonych książek, które posypały się na podłogę
szeleszczącą kartkami kaskadą.
— Co ty wyprawiasz? Pędzisz jak koń w składzie porcelany! — zawołała Susan z
oburzeniem.
— Naprawdę mi przykro — powiedział Jim. Zderzenie było tym bardziej krępujące, że
Susan Randall bardzo mu się podobała, chociaż wciąż traktowała go bardzo
podejrzliwie.
Była brunetką o krótko przyciętych włosach, wydatnych ustach i figurze, która
zapewniłaby jej rolę statystki w serialu „Słoneczny patrol”, a dzisiaj jeszcze włożyła jego
ulubiony sweter w żółte paski. Nawet uczniowie gwizdali z podziwem na jej widok.
Uklęknął i pomógł Susan pozbierać książki, boleśnie świadom tego, jak wysoko uniosła
się jej spódniczka, kiedy przykucnęła obok niego. Zerknął przez ramię koleżanki, ale korytarz
był już pusty. Ani śladu mężczyzny w kapeluszu Elmera Gantry.
— Czy… hmm… widziałaś tu kogoś, zanim wpadliśmy na siebie? — zapytał.
— Czy widziałam tu kogoś…? Kogo?
Boże, te perfumy. Kiedyś zadał sobie trud i sprawdził ich markę: „Je Reviens”. Dość
drogie jak na kobietę utrzymującą się z pensji nauczycielki.
— Był tu jakiś wysoki gość w czarnym garniturze i kapeluszu. Nie mogłaś go nie
zauważyć.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • tgshydraulik.opx.pl
  •  

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • metta16.htw.pl
  • Odnośniki
    Powered by WordPress dla [Lepiej cierpieć niż nie czuć, że się żyje]. Design by Free WordPress Themes.